Najkrótszy dzień roku. Daje nadzieję. Na dni dłuższe, na krótkie noce, na ciepło, na śpiew ptaków, na rozkwitające pąki kwiatów, na zabawę i śmiech do późna.
Kiedy wychodzę z domu koło południa, białe chmury dodają niebu malowniczości. Jadę na Wrzosy, mam w planie Piekło i trzymam się długo tego planu. Tak długo, aż przewieje mnie zimny wiatr a myśl o dwugodzinnej plątaninie po Piekle (wcale nie gorącym) zagrzewa mnie do powrotu do domu. Wyjdę ponownie już na zachód słońca. W końcu najkrótszy dzień w roku zobowiązuje. Podjeżdżam w ulubione miejsce. Najpierw fotografuję suche trawy na tle słońca i wbijam sobie łodygę do oka. Z załzawionym okiem idę drogą między polami do linii drzew, by poczekać na zachód. To miała być chwila. W końcu najkrótszy dzień w roku do czegoś zobowiązuje. Mnie jednak z chwili robi się wieczność. W tej wieczności dostrzegam, że słońce ostatnie minuty (czyżby?) schodzi prosto w dół.
Spektakl się kończy, wracam zmarznięta do auta.
Zaczyna się najdłuższa noc.