Za oknem ciemno, więc nie wiem czy jest pochmurno czy czyste niebo. Sprawdzam na komputerze. 5 maja, niebo bezchmurne, godz. 4.00. Kawa i zbieram się.
Wyjeżdżam - żywego ducha. Ale nie! Coś się dzieje. Jedzie autobus - kierowcę widzę, majaczy mi jak duch za kierownicą, nie wiem czy w środku są pasażerowie - ale pewnie tak. Wysiadam na Wołku, mocuję się z aparatem, który postanowił jeszcze trochę posiedzieć w ciepłym aucie, ale nie daję za wygraną. Te chwile są takie ulotne.
Konietopy.
Niebo od wschodu trochę pojaśniało, gdy odwracam się do tyłu - widzę ciemność. Cisza. Idę przed siebie, latarka na czole. Cisza doskonała. Niebo powoli różowieje. A ja wciąż nie słyszę ptaków, nie wyskakują z zarośli spłoszone zwierzęta. Jest przyjemnie rześko. No dobrze - chłodno, ale przyjemnie. Przede mną wyłaniają się pomiędzy wzgórzami jak ułożone zabawki jakiegoś olbrzyma autka - koparki. Półmrok zmienia perspektywę - to co jest olbrzymie teraz wygląda niemal niedorzecznie, ale ciekawie.
Grzęznę w rozjechanym błocie, skręcam ku zagajnikowi w lewo. Już jest jasno, choć
słońce nie wzeszło jeszcze. Niebo nabiera kolorów. A wokół wciąż cisza. I znów grzęznę w błocie, idę jeszcze kawałek na wschód. Czekam. To ostatnie minuty. Sekundy.
Czerwona kula wyłania się w końcu. Wcale nie majestatycznie - pędzi, za chwilę będzie już dalej i wyżej. Kładę się na ziemi by zrobić zdjęcie kroplom rosy. Cisza.
Zawracam i idę w kierunku auta. Kolejny zagajnik. W tym to dopiero jest grzęzawisko.
Ustawiam się by zrobić zdjęcie i... nie mogę się ruszyć z miejsca. To znaczy lewa noga owszem, ale prawa już jest do połowy cholewki kalosza we wciągającej mazi. Podciągam mocno nogę, żeby się jakoś wydostać z pułapki.
Zagajnik zostawiam za sobą i brnę miedzą. Powtarzam sobie, żeby się nie odwracać i nie robić już kolejnych zdjęć i wciąż się odwracam i robię. Po lewej teraz widzę ośnieżoną Babią Górę. 5 maja, godz. 6.00. Pewnie tam też żywego ducha.